Anna z babcią z przyjemnością zanurzały się we wspomnieniach. Wyciągały z szuflad stare rupiecie i opowiadały historie z nimi związane. Narzekały na wszędobylskie mole, wydobywając z kosza przeżarte, niemodne płaszcze i marynarki. Na widok sterty słojów przypominały sobie czasy robienia przetworów w wekach.
“Usiłujemy zagadać swój strach i rozpacz, udajemy, że nic się nie dzieje. Zabijamy czas, który nas dzieli od dnia, gdy choroba zrobi dalsze postępy”, myślała Anna, zachwycając się kordonkową, podartą firanką, która niegdyś wisiała w oknie domowego salonu.
– Ty płaczesz, mamusiu? – spytała dziewczynka.
– Nieee… kurz drażni mi oczy – odparła Anna.
Ewa przyjrzała się jej uważnie. Też chciała zapomnieć o własnym lęku.
– A jak wyglądało to pióro, babciu? – spytała.
– Hm… pióro… – zamyśliła się starsza pani. Na strychu gęstniała ciemność, i w napływającym mroku dało się zauważyć słaby, ciepły blask, który rozjaśniał ciemny kąt ze starą pluszową kanapą. Może w dachu była szpara, przez którą wpadał promień zachodzącego słońca?
– To pióro wyglądało jak… jak pióro. Białe, długie, wysmukłe.
– Przypominało pióro gęsie? Łabędzie? Czy jakieś inne? – dopytywała.
– Myślałam wtedy o tobie, nie o piórze. Leżałaś w szpitalu i… – starsza pani urwała.
Szpital przypominał jej o strasznej chorobie wnuczki, jeszcze niewidocznej, lecz wkrótce…
Ból głowy nie ustępował i Jan otworzył szeroko okno. Podparł brodę dłońmi i zapatrzył się przed siebie. Obok niego leżały zadrukowane kartki papieru, a drukarka produkowała wciąż nowe i nowe. Skopiował już mnóstwo dokumentów, przeczytał kilkadziesiąt dziwacznych, przekonujących lub wątpliwych opowieści o ludziach, którzy odczuli opiekę Anioła Stróża – i ciągle nie wiedział, czy ta sterta papierzysk pomoże mu trafić na jego trop.
– Dowód… – pomyślał. – Wciąż nie mam dowodu na jego istnienie.
I nagle przypomniały mu się ostatnie święta Bożego Narodzenia. Jan uwielbiał te święta, ale traktował je wyłącznie jako potrzebę podtrzymania tradycji; ot, swoisty rodzinny rytuał. Leśny zapach choinki, wyjątkowy smak wigilijnych potraw, podniosły nastrój, gdy składali sobie życzenia, łamiąc się opłatkiem. I doroczne droczenie się z babcią, dla której te święta były czymś więcej: obchodzeniem rocznicy narodzin małego Jezusa.
– Wierzysz w narodzenie w Betlejem? – pytał, zajadając ze smakiem smażonego karpia, Anna znacząco kopała Jana pod stołem, ale on, jak zwykle, nie umiał odmówić sobie żartów z babcinych przesądów.
– Więc wierzysz w stajenkę? w Trzech Króli? w Anioła, który zwiastował Dobrą Nowinę?
– Wierzę – odpowiadała z powagą starsza pani,
– Daj mi jakiś dowód, że to jest prawda – mądrzył się z uśmiechem Jan.
Babcia na początku próbowała dyskutować, ale z czasem zmieniła podejście, mówiła o czym innym lub wychodziła do kuchni, by przynieść nowe danie. Ale zeszłego roku zachowała się inaczej:
– Zabawny jesteś, Janie – odparła łagodnie. – Wierzysz w istnienie drzew szpilkowych?
– Oczywiście. Jedno z nich właśnie tu stoi, ozdobione srebrnymi bombkami, mogę go dotknąć – zaśmiał się Jan.
– A wierzysz w duchy?
– Nie, bo nie mogę ich dotknąć.
– I to jest różnica między wiedzą a wiarą, której ty, naukowiec, nie umiesz pojąć – stwierdziła z powagą starsza pani. – Wiedza jest wtedy, gdy o czymś nie tylko wiesz, lecz możesz to zobaczyć, opisać, zdefiniować, a nawet dotknąć. A wiara, gdy nie widzisz, nie zobaczysz, nie dotkniesz, a mimo to jesteś pewien, że to jest.
– Na przykład czarne dziury w kosmosie – powiedział Jan. – Nigdy żadnej nie widziałem i nie zobaczę, a przecież istnieją.
– No widzisz – uśmiechnęła się babcia.
– …ale astronomowie wyliczyli matematycznie istnienie czarnych dziur! – wykrzyknął Jan.
– Sensem wiary jest bezgraniczna ufność, a sensem wiedzy są dowody. Wiara jest tam, gdzie nie ma dowodów, Janie – odparła babcia.
Bezgraniczna ufność… Wiara… “Czy ufam bezgranicznie w istnienie Aniołów, skoro już tyle przeczytałem o ich pojawianiu się od tysięcy lat?”, zapytał siebie Jan. “Nie. Jeszcze nie. Ale chciałbym ufać, gdyby to miało pomóc mojej córeczce”.
Głowa nadal mu pękała, a w obliczu gigabajtów informacji o Aniołach jego rozterki rosły, zamiast maleć. W końcu zarówno Eileen Freeman, jak i Sophy Burnham mogły być rozhisteryzowanymi, szukającymi taniej sensacji amerykańskimi damami. Amerykanie kochają sensacje i na Aniołach można tam po prostu nieźle zarobić: narobić dużo szumu wokół siebie, wydać kilka książek, odbyć kilkadziesiąt dobrze płatnych spotkań w radiu i telewizji, objechać świat z odczytami. Lecz przecież to nie panie Freeman czy Burnham wymyśliły, że Anioły towarzyszą ludzkości od zarania dziejów. Nie. To było faktem. I na to są dowody: naskalne malowidła, starożytne wykopaliska, religijne przekazy i księgi. Ale dlaczego ludzie żyjący w tak różnych czasach i odmiennych kulturach wciąż wyobrażali sobie tak samo skrzydlatą Istotę?! Posłaniec Bogów mógłby przybierać w różnych religiach całkowicie odmienne kształty! Mógłby, a nawet powinien!
W swym rozgorączkowaniu Jan nie zauważył, że od pewnego czasu, wsparty skudloną głową o płot, w ich okna wpatruje się Bezdomny. Teraz go dostrzegł i zmarszczył brwi. Córka i babcia wprawdzie przekonały go, że Bezdomny w niczym nie przeszkadza. Niczego nie chce, nie odzywa się, o nic nie prosi. Ale akurat w tym momencie Jana zirytowała ta nachalna, niechciana obecność. Właściwie jakim prawem podejrzany włóczęga wciąż ich prześladuje?! Dlaczego nachodzi właśnie jego rodzinę?!
Tak jak Anna całe Zło upatrywała w Czarnym Ptaku, który upodobał sobie ich wiśniowe drzewo, tak nagle Janowi wpadło do głowy, że wszystkie kłopoty jego córeczki zaczęły się wraz z przybyciem zarośniętego brudasa na ich osiedle. Ależ tak! Tak właśnie było! Bezdomny objawił się na osiedlu mniej więcej w tym samym czasie, gdy Ewa wpadła do wilczego dołu!
Jan, który wcześniej nie widział powodu, by nad tym się zastanawiać, Jan, który nigdy nie występował przeciw obcym, nie dzielił ludzi na lepszych i gorszych według ich wyglądu i majątku, nie ulegał przesądom – nagle wybiegł do ogrodu, zdecydowany schwycić Bezdomnego i raz na zawsze usunąć go z pola swego widzenia. To właśnie on, ten podejrzany, brudny obcy, winien jest całemu złu, jakie na nich spadło – tłumaczył sobie gorączkowo i biegł, pełen rosnącej złości, w stronę bezbronnej sylwetki.
– Obrzydliwy brudny włóczęga! Won! Uciekaj stąd! I to już! – krzyczał, dobiegając do płotu. Po drodze potknął się na ogrodowej ścieżce i jego agresja jeszcze wzrosła.
Bezdomny najpierw się skulił, a potem próbował uciekać. Lecz słabe, kalekie nogi nie niosły go wystarczająco szybko. Więc zatrzymał się, zasłonił rękami twarz i czekał. Jego prześladowca skoczył i szarpnął za długie, rozczochrane włosy. Pod gęstą grzywą ukazała się nagle chuda, blada twarz o ogromnych, świetlistych oczach, ale rozjuszony ojciec Ewy nie był w stanie zastanawiać się nad wyglądem obcego. “Widzę dwa Nieba, pełne skłębionych chmur, za którymi, gdzieś bardzo, bardzo daleko, kryje się oślepiający i świetlisty błękit” – przemknęło mu przez głowę, lecz fala gniewu przerwała tę myśl.
– Ty ohydny, brudny, nachalny gnojku! Ty… ty…! Ja ci pokażę! – i Jan zakrztusił się własną, niekontrolowaną złością. Stracił oddech, zaczął kaszleć – i wraz z tym kaszlem, szarpiącym płuca, powoli uchodziła z niego ślepa i bezmyślna furia. Nagle poczuł, że pragnie objąć tego obcego człowieka i zapłakać nad jego i swoim nieszczęściem. Chciał płakać nad samotnym i chorym, nad sobą, bezradnym i cierpiącym, nad swoją małą, skazaną na śmierć córeczką. Ale Bezdomny już oddalał się ścieżką, kuśtykając, a jakoś głupio byłoby za nim biec. Jan stał więc nieruchomo, patrząc w ślad za nim.
“Jutro… jutro go odnajdę i przeproszę. Nie, nie przeproszę, jest głuchy i niemy. Ale dam mu coś, co go ucieszy. Czekoladę? Książkę z obrazkami?… Nie, nic nie naprawi tego, co zrobiłem. Jestem głupi i podły, a miałem siebie za rozumnego człowieka”, rozmyślał wstrząśnięty, wracając powoli do domu. Wstydził się teraz samego siebie i nie wiedział, co zrobić z tym nie znanym mu wcześniej uczuciem. Może jednak dogonić obcego? Zaprosić do domu? Nakarmić?