Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Nie - odpowiedziałem z uporem - nie chodzi mi o człowieka. Może być, że pewnymi rysami odpowiadałby tej prowizorycznej definicji, ale to tylko dlatego, że jest pełna luk. Człowiek wbrew pozorom nie stwarza sobie celów. Narzuca mu je czas, w którym się urodził, może im służyć albo buntować się przeciw nim, ale przedmiot służby czy buntu jest dany z zewnątrz. Aby doświadczyć całkowitej wolności poszukiwania celów, musiałby być sam, a to się nie może udać, gdyż człowiek nie wychowany wśród ludzi nie może się stać człowiekiem. Ten… mój to musi być istota pozbawiona liczby mnogiej, wiesz?

– Ach - powiedział - że ja od razu… I wskazał ręką za okno.

– Nie - sprzeciwiłem się - i on nie. Najwyżej jako to, co ominęło w swoim rozwoju szansę boskości, zbyt wcześnie zasklepiwszy się w sobie. On jest raczej anachoretą, pustelnikiem kosmosu, a nie jego bogiem… On się powtarza, Snaut, a ten, o którym myślę, nigdy by tego nie zrobił. Może powstaje właśnie gdzieś, w którymś zakątku Galaktyki, i niebawem zacznie w przystępie młodzieńczego upojenia gasić jedne gwiazdy i zapałać inne zauważymy to po jakimś czasie…

– Jużeśmy zauważyli - rzekł kwaśno Snaut. - Novae i Supernovae… czy to są według ciebie świeczki jego ołtarza?

– Jeżeli chcesz to, co mówię, traktować tak dosłownie…

– A może właśnie Solaris jest kolebką twego boskiego niemowlęcia - dorzucił Snaut. Coraz wyraźniejszy uśmiech otoczył jego oczy cienkimi zmarszczkami. - Może on jest właśnie w twoim rozumieniu pierwociną, zalążkiem Boga rozpaczy, może jego witalne dziecięctwo przerasta jeszcze o góry jego rozumność, a to wszystko, co zawierają nasze biblioteki solarystyczne, jest tylko wielkim katalogiem jego niemowlęcych odruchów…

– My zaś przez pewien czas byliśmy jego zabawkami - dokończyłem. - Tak, to możliwe. I wiesz, co ci się udało? Stworzyć zupełnie nową hipotezę na temat Solaris, a to naprawdę nie byle co! I od razu masz wytłumaczenie niemożliwości nawiązania kontaktu, braku odpowiedzi, pewnych - nazwijmy je tak - ekstrawagancji w postępowaniu z nami; psychika małego dziecka…

– Rezygnuje z autorstwa - mruknął stając przy oknie. Przez dłuższą chwilę patrzyliśmy w czarne falowanie. U wschodniego horyzontu rysowała się we mgle blada, podługowata plamka.

– Skąd ci się wzięła ta koncepcja ułomnego Boga? - spytał nagle, nie odrywając oczu od zalanej blaskiem pustyni.

– Nie wiem. Wydała mi się bardzo, bardzo prawdziwa, wiesz? To jedyny Bóg, w którego byłbym skłonny uwierzyć, którego męka nie jest odkupieniem, niczego nie zbawia, nie służy niczemu, tylko jest.

– Mimoid… - powiedział całkiem cicho, innym głosem Snaut.

– Co mówisz? A tak. Zauważyłem go już przedtem. Bardzo stary.

Obaj patrzyliśmy w przymglony rudo horyzont…

– Polecę - odezwałem się niespodzianie. - Tym bardziej że nigdy nie opuściłem jeszcze Stacji, a to dobra okazja. Wrócę za pół godziny…

– Co mówisz? - otworzył oczy Snaut. - Polecisz? Dokąd?

– Tam - wskazałem majaczącą we mgle, cielistą plamę. - Cóż to szkodzi? Wezmę mały helikopter. Byłoby śmieszne, wiesz, gdybym - na Ziemi - musiał się przyznać kiedyś, że jestem solarystą, który nigdy nawet nogi nie postawił na solaryjskim gruncie…

Podszedłem do szafy i zacząłem przebierać między kombinezonami. Snaut obserwował mnie, milcząc, aż rzekł:

– Nie podoba mi się to.

– Co? - odwróciłem się z kombinezonem w rękach. Ogarnęło mnie od dawna nie zaznane podniecenie. - O co ci chodzi? Karty na stół! Boisz się, że coś… nonsens! Daję ci słowo, że nie. Nawet o tym nie pomyślałem. Nie, naprawdę nie.

– Polecę z tobą.

– Dziękuję ci, ale wolę sam. To jednak coś nowego, coś zupełnie nowego - mówiłem szybko, wciągając kombinezon. Snaut mówił coś jeszcze, ale nie bardzo go słuchałem, szukając potrzebnych rzeczy.

Poszedł za mną na lotnisko. Pomagał mi wytoczyć maszynę z boksu na środek startowej tarczy. Kiedy wkładałem skafander, spytał nagle:

– Czy słowo ma jeszcze dla ciebie jakąś wartość?

– Wielki Boże, Snaut, ty wciąż? Ma. I dałem ci je już. Gdzie są rezerwowe butle?

Nic już nie powiedział. Kiedy zamknąłem przezroczystą kopułkę, dałem mu ręką znak. Uruchomił podnośnik, wyjechałem wolno na wierzch Stacji. Motor zbudził się, zaszumiał przeciągle, trójśmigło zawirowało i aparat uniósł się dziwnie lekko, pozostawiając w dole coraz mniejszy, srebrzysty dysk Stacji.

Byłem pierwszy raz sam nad oceanem; wrażenie zupełnie inne od tego, którego doświadczało się u okien. Może sprawiła to także niskość lotu; sunąłem zaledwie kilkadziesiąt metrów nad falami. Teraz dopiero nie tylko wiedziałem, ale czułem, że naprzemienne, tłusto lśniące garby i rozpadliny otchłani poruszają się nie jak morski przypływ czy chmura, ale jak zwierzę. Bezustanne, choć nadzwyczaj powolne skurcze umięśnionego, nagiego kadłuba - tak to wyglądało; odwracający się sennie grzbiet każdej fali płonął czerwienią pian; kiedy wykonałem skręt, żeby wyjść dokładnie na kurs dryfującej z nadzwyczajną powolnością wyspy mimoidu, słońce uderzyło mnie prosto w oczy, zadrgało błyskawicami krwi w wypukłych szybach, a sam ocean stał się atramentowosiny z cętkami ciemnego ognia.

Koło, jakie zatoczyłem nie dość wprawnie, wyniosło mnie daleko na podwietrzną, a mimoid został w tyle, jako rozległa, jasna plama, odcinająca się od oceanu nieregularnym konturem. Stracił nadaną mu przez mgły różową barwę, był żółtawy jak zeschła kość, na chwilę znikł mi z oczu, zamiast niego zobaczyłem w oddali Stację, wiszącą pozornie tuż nad samym oceanem, niczym ogromny, staroświecki zeppelin. Powtórzyłem manewr, wytężając całą uwagę: masyw mimoidu, ze swą stromą, groteskową rzeźbą rósł na kursie. Wydało mi się, że mogę zaczepić o najwyższe z jego bulwiastych występów, i podciągnąłem helikopter tak gwałtownie, że tracąc szybkość, cały się zakołysał; ostrożność zbyteczna, bo zaokrąglone szczyty dziwacznych wież przepłynęły nisko w dole. Zrównałem lot maszyny z dryfującą wyspą i wolno, metr po metrze, jąłem wytracać wysokość, aż kruszejące szczyty wzniosły się nad kabiną. Nie był wielki. Od końca do końca liczył bodaj trzy czwarte mili, a szeroki był na kilkaset ledwo metrów; w niektórych miejscach ukazywał przewężenie zwiastujące, że rychło się tam przełamie. Musiał stanowić odłamek formacji bez porównania większej; wedle solaryjskiej skali był to drobny odprysk, szczątek, liczący Bóg raczy wiedzieć ile tygodni i miesięcy.

Odkryłem - pomiędzy żyłowatymi wyniosłościami zerwany nad samym oceanem - jak gdyby brzeg, kilkadziesiąt kwadratowych metrów dość spadzistej, ale płaskiej niemal powierzchni, i skierowałem tam maszynę. Lądowanie okazało się trudniejsze, niż sądziłem, o mały włos byłbym zawadził śmigłem o wyrastającą w oczach ścianę, ale udało mi się. Zgasiłem natychmiast motor i odrzuciłem kopułkę w tył. Zbadałem jeszcze, stojąc na skrzydle, czy helikopterowi nie grozi osunięcie się w ocean; fale lizały zębatą krawędź o kilkanaście kroków od mego lądowiska, ale stał pewnie na szeroko rozstawionych płozach. Zeskoczyłem na… „ziemię”. To, co wziąłem przedtem za ścianę, o którą prawie że zawadziłem, było olbrzymią, jak rzeszoto podziurawioną, błoniasto cienką, kostną płytą, ustawioną sztorcem, przerośniętą podobnymi do galeryjek zgrubieniami. Szeroka na kilka metrów szczelina dzieliła skosem całą tę kilkupiętrową płaszczyznę, ukazując - podobnie jak jej wielkie, nieregularnie rozrzucone otwory - perspektywę głębi. Wspiąłem się na najbliższe, pochyłe przęsło ściany, stwierdzając, że buty skafandra są nadzwyczaj chwytne, a sam skafander nie utrudnia wcale poruszeń, i znalazłszy się jakieś cztery piętra ponad oceanem, zwrócony w głąb szkieletowatego krajobrazu, teraz dopiero mogłem objąć go dokładnie wzrokiem.

Podobieństwo do archaicznego, na pół obróconego w gruzy miasta, jakiejś egzotycznej osady marokańskiej sprzed wieków, zwalonej trzęsieniem ziemi czy innym kataklizmem, było zdumiewające. Najwyraźniej widziałem kręte, częściowo zasypane i zatarasowane odłamami wąwozy ulic, ich zawiłe, strome zbiegi ku brzegowi, omywanemu mazistą pianą, wyżej ocalałe blanki, bastiony, ich obłe osady, a w wypukłych i zaklęsłych ścianach czarne otwory, podobne do zgruchotanych okien czy fortecznych wylotów. Cała ta wyspamiasto, przechylona ciężko w bok, jak na wpół zatopiony okręt, sunęła przed siebie bezsensownym, nieprzytomnym ruchem, obracając się bardzo powoli, o czym świadczył pozorny ruch słońca na firmamencie, wzniecającego leniwe przeczołgiwanie się cieni pomiędzy zakamarkami ruin; czasem wymykał się spośród nich słoneczny promień sięgając miejsca, w którym stałem. Wspiąłem się jeszcze wyżej, ryzykując już sporo, aż z zadartych i przewieszonych nad moją głowa wyrośli zaczął osypywać się strugami miałki gruz; spadając, wypełnił wielkimi kłębami pyłu kręte wąwozy i uliczki; mimoid nie jest naturalnie skałą i jego podobieństwo do wapienia znika, gdy się ujmie odprysk w rękę; jest daleko lżejszy od pumeksu, drobnokomórkowy; niezwykle przez to powietrzny.

46
{"b":"100266","o":1}